Hey! (witanie się w postach zawsze było dla mnie strasznie niezręczne, tak na marginesie) Dzisiaj przychodzę do Was z pierwszym ever na blogu postem z inspiracjami czy też tak zwanym moodboardem. Chciałam, żeby zdjęcia były w miarę w jednym klimacie i trzymały się kupy, a czy to mi się udało, ocenicie już sami!
Witam ponownie! Tym razem czeka na Was raczej luźna notka pełna moich wywnętrznień na temat Eurowizji aka najgorszego najlepszego konkursu piosenki ever. Oczywiście, zapraszam do czytania, i wyrażania swoich opinii! Oglądaliście? Podobało się?
(obrazki z internetów zamiast porządnych zdjęć, jestem już naprawdę zdesperowana)
Jeszcze wczoraj uczucia, jakie żywiłam w stosunku do Eurowizji były raczej mieszane, ale jak tylko siadłam przed telewizorem i obejrzałam pierwsze kilka występów, zmieniły się one diametralnie, więc jest dokładnie tak, jak w tytule. A mianowicie, "I'm total trash for the Eurovision". Nie będę oczywiście tego tłumaczyć na polski, bo "jestem zupełnym śmieciem dla Eurowizji brzmi co najmniej durnie. I nawet to, że podoba mi się ta straszliwa tandeta bardzo mnie nie przejęło, bo (jak wiadomo) wielbicielką wszystkiego, co kiczowate jestem już od dawna!
Oczywiście, cała ta "szopka" nie była aż TAK słaba genialna jak jeszcze przed paru laty, kiedy to mieliśmy okazję oglądać ludzi w kostiumach z folii aluminiowej (macie link, naprawdę, poprawcie sobie humor) czy też słynną Conchitę Wurst. Chociaż akurat Conchita była w moim mniemaniu bardzo spoko, a już najlepiej wspominam ludzi mających ból dupy i generalnie jeden wielki problem w związku z jej wyglądem. Z kolei czymś, co wspominam raczej średnio byli (oczywiście) nieszczęśni Słowianie, którzy wiedzieli, jak poruszać tym, co mama w genach dała. No sorry, ale może to do mnie nie trafiło, nie przemówiło, nie jest to moja estetyka ani wrażliwość, ale za każdym razem, gdy byłam zmuszona to oglądać, czułam po prostu zażenowanie. Nie mówię też również, że wszystko musi być poważne, wręcz przeciwnie, niemiecki występ, przypominający jakiś mangowy danse-macabre, raczej (ironicznie, ofc) przypadł mi do gustu, ale "Słowianie" wydali mi się po prostu niesmaczni???
Dobra, dzisiaj post był raczej krótki, ale przynajmniej był! Niedługo możecie się spodziewać (już chyba trzeciej części) "faktów, ale nie faktów", a na razie czas na chamską reklamę, czyli moje inne social media:
Dobra, dzisiaj post był raczej krótki, ale przynajmniej był! Niedługo możecie się spodziewać (już chyba trzeciej części) "faktów, ale nie faktów", a na razie czas na chamską reklamę, czyli moje inne social media:
(zdjęcie jak zawsze nie na temat, ale co ja poradzę na to, że kwiaty są takie pięknie?)
Zaczynając, od radosnych newsów, skończyły się już konkursy kuratoryjne w województwie mazowieckim, a ja jestem laureatką jednego z nich! (I tak, musiałam się pochwalić). Niespodzianką nie będzie chyba to, z jakiego przedmiotu udało mi się wygrać, a był to oczywiście polski (z angielskiego zdobyłam niestety tylko tytuł finalisty, no ale zawsze coś). Oznacza to, mniej więcej tyle, że każde liceum w Warszawie ma obowiązek mnie przyjąć, a nietknięte repetytorium do egzaminu gimnazjalnego z części matematycznej mogę przy najbliższej okazji wywalić do śmieci. (Nie znaczy to oczywiście, że tak zrobię, pewnie oddam je komuś, kto jest "geniuszem"matematycznym tak jak ja, lecz nie ma tego luksusu niemartwienia się o liceum). Najbardziej śmieszy mnie chyba jednak to, że pomimo bycia laureatką z polskiego, wciąż nie umiem stawiać przecinków i niezmiennie robię to (albo i nie) na intuicję. Pewne rzeczy się jednak w życiu nie zmieniają, ale spróbujcie tylko powiedzieć "włanczać" w mojej obecności. Gwarantuję, że nie skończy się to dla Was dobrze.
Inną nowością, a dla mnie raczej zaskoczeniem i czymś, czego bym się po sobie nigdy nie spodziewała, jest moja najnowsza obsesja, czyli k-pop. Jeśli nie macie za bardzo pojęcia "z czym to się je", to będę bardziej niż szczęśliwa mogąc Was oświecić w tej kwestii. Właśnie w tej chwili zdałam sobie sprawę, że jeśli chciałabym w tej notce napisać o k-popie w ogóle, to nie skończyłabym chyba do rana. W związku z tym polecę Wam tylko "parę" grup, starając się przy tym ukazać różne koncepcje i style,
Zacząć chyba muszę od mojego absolutnego faworyta, którym jest oczywiście EXO: CALL ME BABY | LOVE ME RIGHT | UNFAIR
Idąc dalej, BTS jest bardziej hiphopowe od popowego EXO, więc jeśli ktoś gustuje w takich klimatach, to polecam! I NEED U | BOY IN LUV | WAR OF HORMONE | JUST ONE DAY (kolejność mocno przypadkowa, jako że JUST ONE DAY jest moim skromnym zdaniem najlepsze)
Przedostatnie w kategorii boysbandów jest GOT7, w którym za bardzo nie siedzę, ale jeśli kogoś zaciekawi to dwa najpopularniejsze utwory to chyba JUST RIGHT i IF YOU DO
Ostatni boysband, który chciałam Wam przedstawić to SHINEE z naprawdę genialnym VIEW
Przechodząc do girlsbandów, to moim absolutnie ulubionym jest RED VELVET, którego nawet nie da za bardzo zaklasyfikować do jednego z dwóch typowych girlsbandowych konceptów (opisanych poniżej), więc u nich zdecydowanie cenię oryginalność! DUMB DUMB | ICE CREAM CAKE | AUTOMATIC | BE NATURAL
Innymi girlsbandami, których nie jestem w stanie jednoznacznie zaklasyfikować są F(X) (4 WALLS) i MAMAMOO (UM OH AH YEAH)
Teraz przechodząc już do sprecyzowanych konceptów:
Koncept "cute" (czyli wszystko jest słodkie i urocze do porzygu): mistrzyniami są dziewczyny z GIRLS' GENERATION (osobiście nie jestem fanką, ale niektórzy lubią takie klimaty) i ich ostatni comeback, czyli LION HEART. Celowo nie umieszczam tu ich największego hitu, którym jest GEE, ale po prostu tak bardzo go nienawidzę.
Inną grupą wpisującą się w ten styl jest GFRIEND (które już bardziej trawię): ME GUSTAS TU | ROUGH
Ostatnią grupą, stylizowaną w ten sposób jest APINK: NO NO NO | MR. CHU
Koncept numer dwa, czyli taki, który już mi się bardziej kojarzy z zachodem, to koncept "sexy". Pierwszą grupą w tym stylu jest AOA (i na dodatek jedną z moich ulubionych): LIKE A CAT | HEART ATTACK.
Przechodząc dalej mamy 4MINUTE (CRAZY), MISS A (ONLY YOU | HUSH) czy EXID (HOT PINK).
Ten post zrobił się niebezpiecznie długi, ale mam nadzieję, że może przynajmniej komuś przypadnie do gustu k-pop czy też azjatycka muzyka w ogóle. Na koniec oczywiście, czas na chamską reklamę, a więc zapraszam na mojego Instagrama, Tumblra, a jeśli macie jakieś pytania albo chcielibyście się ze mną skontaktować, piszcie śmiało na vrnq@outlook.com! Arrivederci!
Witajcie! Wracam do Was z kolejnym postem, tym razem o tematyce sezonowej, czyli oczywiście świątecznej! Ale zanim do tego przejdziemy, możecie przejrzeć sobie moje świąteczne posty z poprzedniego roku, kiedy to udało mi się nasmarować aż trzy:
(Wybaczcie te mało świąteczne zdjęcia, ale po pierwsze sercem jestem wciąż na Bali, a po drugie jestem zbyt leniwa na robienie nowych zdjęć)
Jak widać, temat przedświątecznego amoku opisałam już w grudniu Anno Domini 2014, jednakże konsumpcyjny szał jest sytuacją powtarzającą się rokrocznie, więc raz jeszcze nie zaszkodzi. A mianowicie: jako, że moja przerwa świąteczna rozpoczęła się dzisiaj (tzn. w poniedziałek, pozdrawiam wszystkich, którzy jeszcze w tym tygodniu idą do szkoły), mogłam się do woli obijać w domu. Jednakże, babcia poprosiła mnie, żebym pojechała z nią do Auchana czy innego Carrefoura, a ja, nie chcąc być wyrodną wnuczką, zgodziłam się na to. To była chyba trauma większa niż wycieczka do Almy rok temu. Zaczęło się już w autobusie, wypchanym studentami (w sumie to nic dziwnego, bo mieszkamy blisko uczelni) i (niespodzianka!) nieodłącznymi starymi ludźmi, którzy z jakichś tajemniczych powodów jeżdżą autobusami w poniedziałkowe (dla ścisłości to w każde możliwe) poranki. Tak więc klasyka: zmęczone torebusie na siedzeniach i stanie na samym środku przejścia. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Gdy tylko hala supermarketu pojawiła się na horyzoncie, moja babcia, z instynktem rasowej klientki, która nie da się oszukać, pospieszyła w kierunku jakiegoś tajemniczego namiotu, jak się później okazało, z napisem "karpie". A więc szykuje się bieganie po L'eclercu w martwą rybą w siatce. Nice. Jeśli ochroniarze zatrzymają nas przy wejściu/wyjściu, naprawdę nie będę wiedziała jak to wytłumaczyć. Chyba sama zamienię się ze wstydu w karpia. Anyway, żeby uniknąć takiej sytuacji, moja babcia inteligentnie podeszła do miłego pana ochroniarza, wyciągając siatkę nieznacznie w jego stronę z pytaniem: "Z karpiem?" i uroczym uśmiechem starszej pani na ustach. Na to osobliwe pytanie, miły pan ochroniarz osłupiał, a po chwili ze zrezygnowaniem kiwnął głową. Babcia nie była chyba pierwszą klientką z karpiem tego dnia.
Po przekroczeniu bram (czy też pikających bramek) supermarketu, znalazłam się w samym sercu wspomnianego już świątecznego amoku, tym razem w edycji 65+. Wszędzie dookoła miotali się dziadkowie, a babcie uniemożliwiały przejście innym, oglądając wszystkie możliwe rodzaje czekoladowych mikołajów. Naprawdę, chyba największa autobusowa tajemnica została rozwiązana. Przyznaj się, ty też (choć raz) jadąc do szkoły zastanawiałeś się, gdzie ci wszyscy starzy ludzie jadą o tej godzinie. Otóż, jadą oni do supermarketu. Ja to chyba powinnam zostać Sherlockiem Holmesem XXI wieku.
Mam nadzieję, że spodobała Wam się ta barwna anegdotka o mnie postawionej w sytuacji iście kafkowskiej, bo to (uwaga!) jeszcze nie koniec moich przedświątecznych przygód! Wczoraj okazało się, że choinka w mieszkaniu mojego taty uschła. W sumie nic dziwnego, bo została kupiona dwa tygodnie temu (tak się kończy kupowanie choinki na początku grudnia). Trzeba więc było jechać kupić dwie choinki, co skończyło się dwoma godzinami jazdy samochodem w tę i z powrotem na dystansie 5 kilometrów i dziwnymi minami na twarzach sprzedawców choinek. Do tego, choinki przez nas wzięte musiały być jak największe przez co, mój kochany tata prawie przyłożył mi świeżym i pachnącym drzewkiem w lica. Jeśli jego szatański plan by się powiódł, a ja nie uchyliłabym się w porę, trzy stówy poszłyby na choinki, a kolejne trzy na dentystę i nowe trzonowce.
(ten pies nie jest mój obviously, nie śmiałabym zdradzić moich kotów)
To już chyba wszystkie moje świąteczne przygody, mam nadzieję, że się nie nudziliście i że przynajmniej Wy nie musicie robić świątecznych zakupów! Tymczasem wesołych świąt, a przed Nowym Rokiem szykuje się jeszcze jeden, lub może aż dwa posty!
Witam po nie-wiem-jak-długiej nieobecności, no ale tęskniliście, nieprawdaż? Od mojego poprzedniego wpisu zdarzyło się tyle niebywale fascynujących rzeczy, że możecie się domyślić o czym traktować będzie ten. Dokładnie. Wiem, że z niecierpliwością wyczekujecie update'u (ach, ta poprawna polszczyzna) z mojego życia, więc już bez przedłużania, zaczynajmy!
Rozpocząć można chyba od sukcesów (weźmy to w taki duży cudzysłów) akademickich, czyli konkursów kuratoryjnych, a raczej ich drugich etapów. Mówię tu o konkursie z angielskiego, w którym przeszłam zupełnym przypadkiem i nawet nie przygotowuję się do kolejnego etapu (#yolo), tzn. kompletnie olewam kserówki, które daje mi nauczycielka. A to z tego prostego powodu, że i tak nie mam czasu na takie pierdoły, ze względu na konkurs z polskiego, który dla odmiany biorę całkiem na poważnie. Czytam grzecznie wszystkie lektury, kopiuję pół Wikipedii i nawet jestem przygotowywana przez przedstawiciela ciała pedagogicznego. To, że ten trud powziął na siebie najbardziej roztrzepany polonista jakiego można sobie wyobrazić, to już inna sprawa. W bonusie dostaniecie nawet uroczą anegdotkę na potwierdzenie tej tezy, a mianowicie: ten facet przyszedł raz do szkoły w dwóch kompletnie różnych butach, co oczywiście wywołało falę podśmiechujek na lekcji i kompletną konsternację biednego nauczyciela. Tak więc, jeśli kiedykolwiek będzie Wam się zdawało, że Wasz nauczyciel jest "trochę" nieogarnięty, to przynajmniej (mam taką nadzieję) ma on na sobie buty do pary.
Również, jako że jestem uczennicą klasy trzeciej gimnazjum, w nadchodzącym Roku Pańskim 2016, czeka mnie wybórmiejsca cierpień na kolejne trzy lata liceum. Na szczęście, mieszkam w Warszawie, więc wybór mam raczej spory. Na nieszczęście, to właśnie w Warszawie wyścig szczurów będzie największy, więc życzcie powodzenia z egzaminami! Dobra, już dłużej nie będę się rozwodzić, więc nadeszła pora na nachalną reklamę mojego tumblr'a, instagrama i weheartit i do następnego posta, adieu!
Rozpocząć można chyba od sukcesów (weźmy to w taki duży cudzysłów) akademickich, czyli konkursów kuratoryjnych, a raczej ich drugich etapów. Mówię tu o konkursie z angielskiego, w którym przeszłam zupełnym przypadkiem i nawet nie przygotowuję się do kolejnego etapu (#yolo), tzn. kompletnie olewam kserówki, które daje mi nauczycielka. A to z tego prostego powodu, że i tak nie mam czasu na takie pierdoły, ze względu na konkurs z polskiego, który dla odmiany biorę całkiem na poważnie. Czytam grzecznie wszystkie lektury, kopiuję pół Wikipedii i nawet jestem przygotowywana przez przedstawiciela ciała pedagogicznego. To, że ten trud powziął na siebie najbardziej roztrzepany polonista jakiego można sobie wyobrazić, to już inna sprawa. W bonusie dostaniecie nawet uroczą anegdotkę na potwierdzenie tej tezy, a mianowicie: ten facet przyszedł raz do szkoły w dwóch kompletnie różnych butach, co oczywiście wywołało falę podśmiechujek na lekcji i kompletną konsternację biednego nauczyciela. Tak więc, jeśli kiedykolwiek będzie Wam się zdawało, że Wasz nauczyciel jest "trochę" nieogarnięty, to przynajmniej (mam taką nadzieję) ma on na sobie buty do pary.
Również, jako że jestem uczennicą klasy trzeciej gimnazjum, w nadchodzącym Roku Pańskim 2016, czeka mnie wybór
Witam wszystkich w trwającym już trzeci tydzień roku szkolnym! Obyście nie byli zawaleni pracą domową w takim stopniu, w jakim jestem ja. I obyście nie pisali postów na bloga, w czasie, w którym powinniście ją robić. Zanim przejdę do tematu notki, czas na nie tyle anegdotę, a niedawno odkrytą prawdę, mianowicie: jestem prawdziwym antytalentem jeśli chodzi o chemię, co miałam okazję sprawdzić podczas niekończących się posiedzeń przy pracy domowej. I co mam okazję sprawdzać w tym tygodniu, gdyż chemik-sadysta, wykoncypował, że sprawdzian z drugiej klasy na początku trzeciej, będzie wprost znakomitym pomysłem... Nie muszę Wam chyba mówić, że trochę się pomylił.
Anyway, dzisiejszy post będzie inny od wszystkich dotychczas przeze mnie tu opublikowanych i będzie częścią większej całości. Teraz, bez zbędnych ceregieli zapraszam do lektury i wyrażenia swojej opinii w komentarzach.
Anyway, dzisiejszy post będzie inny od wszystkich dotychczas przeze mnie tu opublikowanych i będzie częścią większej całości. Teraz, bez zbędnych ceregieli zapraszam do lektury i wyrażenia swojej opinii w komentarzach.
Pociąg
z łoskotem wjechał na stację, obnażając swe odrapane z farby ściany oraz
nieumyte okna, pełne zmęczonych twarzy spoglądających przez nie. Po chwili,
twarze zaczęły tłumnie wysypywać się z wagonów, zyskując przy tym ciała okryte
znoszonymi płaszczami, kurczowo ściskające wymięte aktówki w dłoniach. Teraz
dwudniowe męskie szczeciny oświetlane są przez obskurne, kołyszące się na
suficie, lampy, a makijaże na twarzach kobiet przypominają raczej upiorne
maski. A jednak ona jest w tym tłumie, kroczy dumnie, nie zwracając na niego
uwagi. Choć tak niepasująca, wtapia się w niego i na krótki moment, stają się
jednością, nie można już ich rozróżnić. Wszyscy tłumnie gnają w kierunku
wyjścia, potykają się na stopniach, kołyszą siatkami pełnymi zakupów i pchają
się, jakby znalezienie się na powierzchni o pięć sekund wcześniej od reszty,
miało ich zbawić
I właśnie wtedy, ona wyrywa się z tłumu,
szturcha bezbarwnego mężczyznę płynącego obok i rzuca się w stronę ostatniego
wolnego skrawka peronu.
Teraz,
niedbale opiera się o budkę telefoniczną, relikt przeszłości, patrząc jak tłum
wokół rzednie. A gdy mijają ją ostatni
pasażerowie, jakby bezwolnie, jej usta układają się w drwiący uśmiech.
Zapala
papierosa i przez krótką chwilę, kiedy płomień odbija się w jej oczach i szybko
prześlizguje po policzkach, bystry obserwator może wyczytać z jej twarzy ślady
emocji. Znużenia? Zniecierpliwienia? Tego obserwator nigdy się nie dowie, a jedyne
co będzie mógł zrobić to podążyć za tłumem z wątłą tylko nadzieją, że jeszcze
kiedyś ją zobaczy i świadomością, że to i tak nigdy się nie stanie.
Teraz, przenikliwym wzrokiem ogląda
otoczenie, badając każdy słup i każdą wyszczerbioną płytkę, gdy nagle znajduje
interesujący obiekt obserwacji. Rozchełstany chłopak w płaszczu zdecydowanie
zbyt lekkim jak na wyjątkowo chłodny koniec sierpnia, musiał wysiąść z kolejki
jako ostatni, gdyż teraz niespiesznie szedł wzdłuż całkiem pustego peronu.
On
jeszcze nie wie, co się zaraz wydarzy, idzie spokojnym, choć trochę chwiejnym
krokiem, jakby zaraz miał potknąć się o własne nogi. Nie myśli o niczym, swoją
uwagę skupia tylko na tym, by jak najszybciej wydostać się z tych duszących go
podziemi. Wie, że pewnego dnia wejdzie tu już raz na zawsze, wejdzie i nie
wyjdzie, wejdzie i zapomni o błękicie porannego nieba przeciętego smugą
odrzutowca i o słońcu wschodzącym nad miastem i jego promieniach szkliście
odbijających się w rzece. Ale ten dzień jeszcze nie nadszedł.
Lekko
wskakuje na pierwszy stopień schodów, poprawiając klasycznie kraciasty szalik,
po czym równie niedbale kontynuuje wędrówkę. Nagle zauważa świdrujący go wzrok,
który bez zastanowienia odwzajemnia. Stoi teraz na szczycie schodów,
uczestnicząc w najbardziej niedorzecznym pojedynku na spojrzenia. Na twarzy
dziewczyny zaczyna igrać coraz bardziej bezczelny uśmiech, ale on jakby go nie
widział. Zauważa tylko na wpół wypalonego papierosa i blond loki kontrastujące
z czarnym trenczem. Gdy nagle do jego głowy wdziera się ogłuszający szum, a
jakaś ogromna masa powietrza popycha go do przodu. W ostatniej chwili, udaje mu
się nie upaść, z trudem łapie równowagę, gdy zdaje sobie sprawę, że ona już na
niego nie patrzy. Przegrał. Na odchodnym rzuca mu już tylko ostatni drwiący
uśmiech i odwraca się, a fala pasażerów z następnego pociągu beznamiętnie omywa
go.
Czekam na wasze opinie w komentarzach!
I tak oto, po ponad miesiącu, wracam do świata żywych! Ten post będzie (jak zawsze) chaotyczną mieszanką różnych tematów, bo (oczywiście) nie mogłam zdecydować się na jeden. Będą więc wakacje, seriale, moje chwalenie się (skromność jest przereklamowana) i wszystko, co mi jeszcze przyjdzie do głowy.
(wybaczcie tą przecudną ostrość zdjęcia, ale jest to tylko i wyłącznie z powodu mojego nierozgarnięcia i zamiłowania do bawienia się przyciskami lustrzanki. Ten, widocznie wyłączał ostrość)
Jak widzicie (albo i nie), pierwszym punktem moich kanikuł był Petersburg (Piotrogród, Leningrad, Piter, niepotrzebne skreślić). Nie będę się za długo rozwodzić nad atrakcjami turystycznymi miasta, czyli Soborem jakimś tam (profesjonalizm wypowiedzi przede wszystkim), białymi nocami (tylko w czerwcu/lipcu), Peterhofem (powyżej), Ermitażem itd. itp. Skupię się na miejscach, które szczególnie mi się spodobały, a nie są szczególnie turystyczne i różnicach z Warszawą.
Pierwszą ogromną różnicą będzie moim zdaniem metro: każdy, jeśli nie jechał, to z pewnością słyszał o naszych stołecznych dwóch cudownych nitkach. Otóż, w Piotrogrodzie jest ich pięć (dobra, cztery, ale piąta w budowie) i wg Wikipedii jest to również jeden z najgłębiej położonych systemów metra na świecie. Czym to skutkuje? Niekończącym się zjazdem schodami ruchomymi, które dosłownie pędzą, także jeśli stracisz równowagę, to zapraszamy do szpitala, bo raczej ciężko będzie samemu się pozbierać. Co do metra, kolejną istotną różnicą jest wygląd stacji: w Warszawie (mówię o pierwszej linii) wszystkie poza Placem Wilsona są szpetne, w Petersburgu - wręcz przeciwnie. Zdarzają się stacje marmurowe, pełne kryształowych żyrandoli, a niektóre są jeszcze ciekawsze, np. Majakowskaja (btw zastosowano tam tzw. system "automatycznie rozsuwanych drzwi peronowych", co z polskiego na nasze oznacza tyle, że nie widzisz nadjeżdżającego pociągu, otwierają się tylko obite czymś dziwnym drzwi). Wspominam o Majakowskiej tylko z powodu mojego sentymentu do poety, o którym swego czasu robiłam prezentację, a tak już całkiem na poważnie to "Obłok w spodniach" był całkiem sensownym futuryzmem.
W Petersburgu panuje również zdecydowanie odmienny klimat (i nie chodzi mi o to, że jest zimniej), a mianowicie jest to miejsce znacznie bardziej artystyczne niż chociażby Moskwa (o Polsce już nie wspominając). Na każdym skwerze koncert, a pod Ermitażem udało mi się nawet posłuchać utworów legendarnego KINO (post o tej grupie), na Newskim starsi panowie grają w szachy (oczywiście nie spodziewajcie się żadnych koncertów i innych atrakcji przed północą, bo Petersburg szczególnie w okresie białych nocy, nigdy nie śpi), a wokół pełno jest różnorakich muzeów, od Ermitażu i Muzeum rosyjskiego, do muzeum Puszkina, czy Nabokowa, do tego można jeszcze wstąpić do jednej licznych księgarni o naprawdę bogatym asortymencie książek o impresjonistach i zresztą nie tylko.
To, czym się miałam chwalić jest zdany na ocenę A egzamin FCE i wg nowych standardów Cambridge znam na angielski na poziomie C1 (zaawansowanym).... przynajmniej teoretycznie, zobaczymy jak w praktyce. Dochodzę również do wniosku, że pisanie teraz o całej reszcie pierdół, które miały być w tym poście jest bez sensu i znajdą się one w kolejnej notce. A teraz żegnam i idę opłakiwać mój nowy plan lekcji (ah, jak ja nie mogę się doczekać dziewięciu lekcji w piątki).